top of page

#namarginesie. Mowa o książkach.


Czerwiec minął niepostrzeżenie.

Każdy dzień był tak bardzo ulotny, tak bezwiednie wymykał mi się z rąk niczym kartki przewracanych stron. Tak niewiele z tych dni zapadło w pamięci. Podobnie rzecz miała się z książkami.

A było ich cztery: dwie z nich zachwyciły mnie przede wszystkim emocjami, pozostałe, początkowo z dużym potencjałem, pozostawiły lekkie rozczarowanie.

I tak, jak już pisałam na Instagramie, książka Marty Stefaniak pod tytułem Uzdrawiaczki zachwyciła mnie nie tylko zajmującą historią, ale również mnogością emocji oraz wielobarwnością kreacji bohaterów. Tym samym historia pochłonęła mnie na tyle, że trudno było się wyrwać z niej. Toteż pozostaje przy stwierdzeniu, że polska literatura jest niesłusznie niedoceniana. A już z pewnością ten tytuł i ta historia, która odbija się echem średniowiecznej katorgi biedoty i nadużywania władzy, tych do których ona rzekomo należy i w której los smaga biczem niejedną kobietę oraz niejednego nieszczęśnika.

Wraz z Davidem Haskell’em w cudowny sposób podglądałam życie toczące się na niewielkim, bo zajmującym zaledwie 1m² skrawku, tak jakby był on ogromnym światem, w książce zatytułowanej jako Ukryte życie lasu. Rok podglądania natury. Spędziłam te kilkaset stron przesiadując wraz z autorem na kamieniu, obserwując piękno, które rozgrywa się tuż pod naszymi stopami oraz tuż nad naszymi głowami, a które nadal znika w dzikim tempie. Ale nie tylko zachwycałam się naturą, której znaczenie przybliżył mi autor, ale przede wszystkim jego niepowtarzalnym językiem; czytałam oniemiała słowa, którymi poszczyciłby się niejeden wybitny pisarz. Wielki ukłon w stronę pana biologa za ten niewiarygodny kunszt literacki, który owszem, jest sumą wysiłków wielu redaktorów, ale bez niego nie mógłby zaistnieć. Aż prosi się zacytować kilka zdań, lecz te wyrywane słowa będą zaledwie skrawkiem możliwości, który jest jednym z wielu skrawków, tworzących tę cudowną przygodę, jaką przyjdzie czytelnikowi zasmakować. Po za tym nie potrafiłabym wybrać słów, które w pełni ukazałyby tę niezwykłość, a którą przetłumaczyła na polski język Katarzyna Sosnowska, a opracował Dariusz Rossowski. Szanuję wysiłek jaki włożyli w tę publikację.

Cóż, zdarzyło mi się w czerwcu przeczytać również takie książki, które miały wielki potencjał, skrywający się w wyjątkowej historii, mniej lub bardziej dramatycznej, ale na tyle intrygującej, że nie sposób przejść obok obojętnie. Mimo to niedociągnięcia ze strony gawędziarza, a także źle obrane kierunki w opowieści, mogą odebrać nieco przyjemności z lektury i rozczarować.

Ale po kolei.

Zacznę od Gorączki Mary Beth Keane. Wspominałam o niej, gdy lekturę historii Tyfusowej Mary miałam już za sobą. Wielkim atutem było dla mnie to, że samo życie stworzyło tę opowieść, a autorka nam ją przypomniała. To nie jest łatwe zadanie, jeżeli komuś zależy na wiernym odtworzeniu wydarzeń. Mary Beth Keane nieco rozczarowała wyborem wątku głównego: meandrów miłosnych Tyfusowej Mary.

Skupiła na tym całą uwagę czytelnika, podczas gdy wokół Mary działo się tak wiele, a mnóstwo miałko przedstawionych postaci brnęło tuż obok niej, wpływając na jej los, sprawiając niestety wrażenie pominiętych.

Byłam ciekawa postaci Mary nie tylko jako kobiety skrzywdzonej przez miłość, ale również jako człowieka, któremu gorączka tyfusowa odebrała wolność, a innym życie.

Niestety miejscami opowieść skakała przez wydarzenia, wybijając z rytmu i niewiele brakowało, a nie doczytałabym tej gawędy.

Zakończenie może wielu zirytować, bo jest kolejnym skokiem w przyszłość. I jest zaledwie pewnego rodzaju summa summarum. Ktoś inny rzekłby, iż jest to nic nadzwyczajnego. I chyba tak właśnie jest.

Historia Tyfusowej Mary napisanej przez Mary Beth Keane pozostawia niedosyt, ale taki, który można sobie zrekompensować własnymi domysłami, więc summa summarum warto przeczytać, choćby dla samej historii.

Kolejną książką po którą sięgnęłam była Malarka ptaków Melissy Ashley. Piękne ilustracje ptaków i okładka bez wątpienia przyciągają uwagę. I to jest to, co bywa złudne w książkach – ich barwna oprawa graficzna często nie jest odbiciem wnętrza.

Stosunkowo jest to nudna książka, ale ważna, ze względu na dziewiętnastowieczną historię imperium wydawniczego Johna Goulda, angielskiego ornitologa i jego żony Elizabeth, stojącej nieco w malarskim cieniu jego wybujałej ambicji, jakże przydatnej dla nauki. Autorka pragnęła poznać i przybliżyć historię tej niezwykłej kobiety, która mimo trudów macierzyństwa stworzyła ręcznie sześćset pięćdziesiąt barwnych litografii ptaków żyjących na całym świecie.

Autorka podjęła się trudnego zadania, gdyż o wspaniałej malarce nie pozostało zbyt wiele informacji, mimo to zdeterminowana stworzyła tę historię, chociaż pełną fikcyjnego zabarwienia oraz luk, to jednak udało jej się to, czego pragnęła najbardziej – przypomnieć zasługi tej niezwykłej kobiety.

Ale trzeba to powiedzieć wprost; miejscami wieje nudą, na tyle, że powieść wydaje się zbyt długa, chociaż to zaledwie wrażenie. Myślę, że w obliczu niewielkiej ilości archiwalnych dokumentów, autorce zabrakło wyobraźni, by dodać coś od siebie, skoro już tak pogodziła się z myślą, iż będzie to książka zaledwie bazująca na historycznych faktach, a w głównej mierze należeć będzie do fikcji literackiej.

Ciekawe jest to, że jeden heroizm kobiety, zmobilizował autorkę do niezwykłych czynów, o których wspomina na ostatnich stronach książki. To miłe, że dzieli się osobistą historią z czytelnikiem. Przez chwilę nawet zastanawiałam się czy nie ciekawiej wybrzmiałaby historia Elizabeth Gould (Coxen), gdyby przedstawiła ją tak, jak sama ją poznawała, to naprawdę intrygująca historyjka.

Czerwiec już za mną, podobnie jak lektura tych czterech książek, które przypadły mi mniej lub bardziej do gustu. Najbardziej ubolewam nad powieściami, które bazowały na prawdziwych wydarzeniach – autorki miały tak olbrzymi potencjał, który z każdą stroną rozmywał się powoli pod ciężarem ich pióra.

Z drugiej strony cieszę się, że istnieje tak wielka różnorodność wśród książek. Co więcej, zdaje sobie sprawę, że to, co dla mnie wydaje się być wadą w historii, dla innych okaże się zaletą.

Ale! Gdyby było tylko dobrze, czyż nie byłoby zbyt nudno…? 😉

Madame Booklet

Nie ma jeszcze tagów.
bottom of page