top of page

#namarginesie. Jak bookstagram odebrał mi radość z czytania?

Kiedy rozpoczynałam moją przygodę z blogowaniem myślałam, że wystarczy słowo, że tekst sam się obroni. Bo przecież w książkach właśnie o to chodzi.

O słowa.

Kiedy dotarło do mnie, że powinnam również przykuć uwagę do tekstu intrygującą fotografią, przyszedł pierwszy kryzys, ale zaraz pomyślałam, że to ma sens(!), przecież w książkach również doceniamy szatę graficzną. A co, gdyby dzieło literackie przybrane było w marną pod względem estetycznym okładkę? To mogłoby oburzać, dziwić, a nawet umniejszać dziełu.

Może i moje recenzje nie należą do dzieła, może nie są niezastąpione, ale są moje, to są moje słowa, moje emocje. To poniekąd ja. A jak ukazać to „ja” na fotografii, która nijak nie przedstawia mnie w całej swej dosłowności (chociaż z czasem i ta dosłowność zaczęła się ukazywać, co wymagało ode mnie odrobiny więcej odwagi, jako, iż należę do introwertycznych dusz)? I jednocześnie jak ukazać charakter książki? Długo trwało zanim odnalazłam własny styl, który powinien być dla mnie oczywistością od początku. Otóż wyznaję zasadę: Mniej. Więcej książek!

Ale o niej opowiem kiedy indziej.

Tymczasem na moim profilu zagościła prostota, kwiaty oraz geometria, którą wielbię w sztuce, toteż zdjęcia wkomponowuję w kwadrat, żeby zachować porządek i zamierzoną estetykę. I tak oto jestem tu, gdzie jestem. Ale jak już wspominałam: trochę mi to zajęło. I wtedy okazało się, że znów jestem o krok do tyłu. Pojawiły się filtry, coraz to nowsze aplikacje do edycji zdjęć, filmów i to całe gadane story, bez którego niektórzy uważają, że profil staje się mniej ciekawy (serio?). Ale jedno dobiło mnie najmocniej: filtr, jeden filtr, albo setki innych podobnych do tego jednego. Ach, ten brąz namieszał nieco. I… No tak, przyszła nowa moda, a ona nijak się miała do mnie. Lubię ją, owszem, ale to nie moja bajka. A jak nie moja, a innych, to ja – jako takie indywiduum – czułam się gorsza. I pach! Kolejny kryzys.

Oczywiście zbeształam się porządnie za takie myślenie, bo nie miało ono odzwierciedlenia w rzeczywistości, ale trudno było pozbyć się tych krytycznych myśli. Mimo to, ostatecznie byłam i jestem nadal wierna swojej stylistyce, co się skrywa w słowie – prosto. I dotarłam do momentu, w którym jako tako opanowałam i słowo, i obraz. I właśnie wtedy ludzie przestali czytać blogi. Albo po prostu – czytać.

Myślę o recenzentach. Myślę o sobie. Kiedy tak naprawdę czytam? Czy w momencie, gdy w mojej głowie krąży myśl, że tę książkę powinnam, a raczej muszę, zrecenzować, jeżeli otrzymałam tę książkę w ramach współpracy z wydawnictwem, czy wtedy, gdy nikt i nic (czas) mnie nie goni? Ile mnie jako „ja” jest podczas czytania? Na ile moja opinia jest subiektywna? Nigdy nie przymilałam się do wydawnictwa i robić tego nie będę. Nigdy też nie napisałam maila z zapytaniem o książkę. Jeżeli ktoś mnie o to zapyta, zgadzam się, o ile tematyka mi odpowiada. A potem oceniam z przyjemnością, choć pozytywnej recenzji nie zapewniam. Tak. Myślę ostatnio o współpracach, wszystkie były bardzo miłe, ale tak naprawdę na tę chwilę wystarczy mi abonament Legimi, biblioteka i książki zakupione za pieniądze z własnej kieszeni. Jakoś tak lepiej się czyta. Niewidzialny ciężar obowiązku znika bez śladu. Chociaż od czasu do czasu nie zaszkodzi.

A mi zaszkodził.

Nie wiem jak wygląda to u Was, recenzenci, ale czy Wy również poświęcacie kilka godzin na napisanie recenzji? Dodatkowe kilka na fotografie, wybranie jednej, jedynej z setek innych i jej edycję? Bo ja tak. I tak człowiek siedzi w chatce, a za oknem puka jesień, która sprzyja pewnym pytaniom, a jednemu szczególnie: czy to ma sens?

Ma?

Czy nie ma?

W tym niedoczasie mogłabym przeczytać jedną, albo nawet dwie książki (nawet teraz, gdy piszę ten tekst, chociaż idzie mi całkiem sprawnie). Może i tak, ale na tym polega pasja. Niestety tej coraz częściej zmuszona jestem szukać w czytelniczej blogosferze, ponieważ odnoszę wrażenie, że tu się już nie czyta książek. Tu się angażuje we współpracę. Ogromnie mnie to dołowało, na tyle, że odechciewało mi się czytać. I oto i on – kryzys!

I tak sobie myślałam czy więcej dobrego zrobię, gdy w tym czasie, w którym piszę recenzję, przeczytam książkę w abonamencie Legimi na czym zarobią wydawnictwa, by wydać kolejny znakomity tytuł, niż gdy przeczytam i napiszę recenzję „darmowej” książki, której opinii nikt nie przeczyta? I tak, i nie. Znacie odpowiedź.

Przez dwa tygodnie myślałam intensywnie czy zrezygnować z tego całego blogowania, bo z czytania na pewno nie zrezygnuję, nie ma mocnych! A potem mnie olśniło. Po co rezygnować z czegokolwiek, skoro można połączyć to, co najważniejsze, czyli książki i wrażenia po ich przeczytaniu? Więcej czytać, mniej pisać (szybciej nie potrafię, chociaż całkiem żwawo stukam po klawiaturze) i nadal istnieć w społeczności. Tematyczne recenzje. Zerwanie z walką o regularność postów, chociaż ja i tak słaba byłam w te bierki. I spontaniczność. No. Także szykuję zmiany. Koniec z kryzysem. I kropka.

Madame Booklet

Nie ma jeszcze tagów.
bottom of page